Nowe buty co roku kupowało się na rynku (tzw. targu czy też bazarku). Co roku, bo po pierwsze wtedy stopa rosła jak szalona, a po drugie te bazarkowe buty były raczej kiepskiej jakości (a może to ja tak intensywnie chodziłam/biegałam, że buty zwyczajnie zdzierałam?).
Później nowe buty kupowało się w sklepach. Jednak szybko zdałam sobie sprawę, że nowe zimowe buty należy kupić w sklepie „no name” prowadzonym przez człowieka stąd, bo te z sieciówki nie nadają się na podhalańskie zimy.
Około liceum, czyli z dekadę(!) temu, postanowiłam postawić na porządne buty zimowe. Wtedy najlepszym wyborem wydawały się być wysokie (do kolan) kozaki na płaskiej podeszwie, z grubym futrem w środku, ze skóry. Jedyne co miałam im za złe, to kolor. Były w kolorze brązowym, a ja przecież nigdy brązowych butów nie miałam. Nie miałam też żadnych dodatków pasujących do nich, a nie bardzo miałam ochotę na kolejne zakupy. Buty bowiem były drogie.
Zdecydowałam się! I nigdy tej decyzji nie żałowałam. Chociaż nie miałam do nich żadnych pasujących części garderoby, to zawsze z ulgą je nosiłam. Były ciepłe, wygodne i praktycznie niezniszczalne!
Na studiach okazało się, że zima w mieście rządzi się innymi prawami. Czyli jest licha i moje pancerne kozaki większość zimowych dni czekały w szafie. Nie powiem, że się nie przydały… ale jednak tutaj wystarczały zimówki z sieciówki. Cóż z tego, jak moja Mama postanowiła podarować mi swoją nieużywaną już torbę. Argument był prosty: „Masz tu Elu moją brązową torbę, będzie ci pasować do tych zimowych brązowych kozaków, bo tyle lat niczego sobie nie sprawiłaś”.
Prezent fajny, ale problematyczny, bo kozaków przecież nie noszę. A skoro brązowe buty bez brązowej torebki były dla mnie problemem, to teraz brązowa torebka bez brązowych butów jest równie problematyczna.
I tak mijały lata… Kozaki czekały na zimną zimę w szafie, a w drugiej szafie czekała torebka na kozaki.
Moda się zmienia i w obecnych czasach już nie trzeba mieć kompletu buty+torebka. I korzystając z tego „prawa” po jakiś 5 latach w szafie postanowiłam zacząć używać tą brązową torebkę. Postanowiłam „teraz albo nigdy!”. I tak byłyśmy razem na mieście kilka razy.
Przy okazji muszę się pochwalić, że zrobiłam ostatnio porządek na balkonie. A czemu o tym wspominam? Otóż podczas wyrzucania śmieci natrafiłam na bardzo ciekawe znalezisko…
Brązowe botki!
Idealne na miarę tych zim, które teraz są.
Leżały sobie na kontenerze na plastik/metal. Zerknęłam: mój rozmiar. Obejrzałam: kurcze, wcale niezniszczone. Postanowiłam: biorę je!
Wzięłam, wyszorowałam w misce z proszkiem do prania (szorowałam z potrzeby sanitarnej, nie dlatego, że były brudne). Przy okazji spostrzegłam, że ich jedyny mankament to odklejająca się wkładka. A kiedy wyschły i ubrałam je na stopę to stwierdziłam, że buty normalnie nówka sztuka! I oczywiście nie oceniam poprzedniego właściciela, ale zastanawiałam się dlaczego się ich pozbył…
Pozbył to pozbył, nie ma co drążyć tematu! Od tego dnia mam cudne brązowe buciki i brązową torebkę do kompletu. Czuję się jak milion dolarów, a to wszytko za równe zero złotych!
I tutaj też wklejam Wam odcinek do podcastu Rozmowa Międzymiastowa dotycząca idei zero waste. Przykład butów to jeden z wielu, który może zachęcić Was do częstszego zaglądania do śmietników. Osobiście mam jeszcze kilka fenomenalnych zdobyczy, o których możecie posłuchać w podcaście. A Wy, przynieśliście coś kiedyś ze śmietnika? Co o tym myślicie? A może totalnie Was to odrzuca lub zwyczajnie się wstydzicie? Dajcie znać w komentarzu o Waszych śmietnikowych przygodach.
Pozdrawiam serdecznie
Elżbieta
PS. Jeśli udało Wam się przeczytać dzisiejszy post koniecznie zostawcie ślad w komentarzu pod postem lub na Facebooku. Możesz też udostępnić go dalej w sieci. Dziękuję!