Taki dzień nie przydarza się codziennie.
Taki dzień nie przydarza się przypadkowo.
Taki dzień wywraca życie do góry nogami.
Taki dzień jest najdziwniejszym dniem w życiu.
Taki dzień daje najwięcej radości na świecie.
Taki dzień wyzwala najczystsze emocje.
Taki dzień rodzi tysiące pytań.
Taki dzień, najważniejszy dzień w moim życiu.
Ale po kolei…
Niektóre osoby nigdy w życiu nie doświadczą takiego dnia (robią to z własnej woli lub, czego im serdecznie współczuję, z różnych powodów nie przydarzy im się to). Niektóre osoby są mocno zdziwione, że ten dzień nadszedł (zupełnie nie rozumiem dlaczego, wszak podejmując pewne działanie należy się spodziewać pewnych konsekwencji). Niektóre osoby w pełni zaplanowały ten dzień, obliczyły kiedy nadejdzie i z dużą radością na ten dzień czekały.
Jak było u mnie? Pomieszanie…
Zawsze byłam wychowywana tak, że trzeba „odhaczyć” pewne sprawy na liście zwanej „życiem”, by być szczęśliwym i spełnionym człowiekiem. W związku z tym: matura – odhaczona, studia – odhaczone, chłopak – odhaczony, podróż życia – odhaczona, ślub z bajki – odhaczony, miejsce do życia – odhaczone, praca marzeń – odhaczona, dziecko – hmh… właśnie, teraz w końcu czas na dziecko.
Zanim postanowiłam zrealizować „projekt” – dziecko musiałam się przygotować. I tak, wspólnie z moim kochanym mężem postanowiliśmy, że: „nowy rok, nowi my i nasze maleństwo”. Brzmi fantastycznie?
Styczeń.
Pierwsze rozczarowanie przeżyłam u lekarza pierwszego kontaktu. Poinformowałam go o moich planach na przyszłość i poprosiłam o skierowanie mnie na szereg badań, by mnie z góry do dołu przebadano, by mieć super zdrowe ciało, do poczęcia dzidziusia idealnego. Wtedy lekarz skupiał się głównie na grypach, katarach i innych kaszlach. Zdziwił się moim „problemem”. Poinformował mnie, że nie powinnam się nadto stresować. Że wyglądam na zdrową normalną i młodą kobietę więc powinnam zacząć się starać. Jeśli do roku nic z tego nie wyjdzie wtedy zaczniemy szukać przyczyny.
Rozumiem… zrobię to wszystkie badania na własną rękę. Zacznę od mojej pięty achillesowej – tarczycy. I tak jak się spodziewałam, tarczyca moja była rozregulowana. Jej ponowne ustawienie lekami potrwa kilka miesięcy.
Marzec.
Tarczyca uregulowana! Hurra! Można się starać.
Ale tarczyca rozstroiła mój wzrok, a konkretnie spowodowała tzw. męty w oczach. Ich leczenie wymaga stosowania środków uniemożliwiających zdrowe zajście w ciążę. Wszystko powinno się uregulować w trakcie kilku miesięcy.
Maj.
Oczy wyregulowane, tarczyca pod kontrolą, wspaniale – bierzemy się „do roboty”!
Ale nie… coś dziwnego postanowiło szpecić moją skórę. Może to półpasiec, może jakieś inne coś? Kilku lekarzy się zastanawiało. Ponieważ oprócz tego, że brzydko wyglądało, to nie było leczone. Zwykła obserwacja. Z zaleceniem, by na razie się wstrzymać z dzidziusiem. Wszystko powinno się uregulować w trakcie kilku miesięcy.
Lipiec.
Eh… mam to wszystko gdzieś! Nie wiem czy to kwestia charakteru czy model wychowania, ale ja czułam się źle. Mój „projekt” – dzidziuś od wielu miesięcy nie jest zrealizowany. Kolejne miesiące tylko mnie złościły, martwiły, smuciły. Oprócz tego pojawiały się pytania z tych, że może nie mogę mieć dzieci? Może jestem już za stara na dziecko? Może, może?
Może czas odpuścić… trudno, nie każda z nas musi zostać matką. Nie każde dziecko musi być zaplanowane.
Ale kurczę, koleżanka jest w ciąży, a ja nie! I następna jest w ciąży!! I jeszcze jedna!!! Na bank nie będę mieć dzieci… tyle miesięcy starań. A zewsząd uśmiechnięci rodzice. Coraz częstsze pytania: „a kiedy wy?”. Litości! Przecież nie powiem im, że od stycznia się staramy i lipa… bo jeszcze się zacznie użalanie: „ojojoj, na pewno ona jest bezpłodna, tak mi przykro”. Zęby mocno zaciskałam i za każdym razem odpowiadałam nieszczerze: „ja tam jeszcze wcale nie czuję potrzeby macierzyństwa, ba ja nawet myślę, że to temat nie dla mnie”.
Nie rozmawiałam o tym z nikim.
Nawet Domownik nie wiedział.
Ale były takie chwile, w których myślałam, że śmiech dziecka nigdy nie zagości u nas w domu.
Koniec sierpnia.
Szykowaliśmy się na dłuuugo wyczekiwane wakacje. W dzień wyjazdu spodziewałam się miesiączki (moje cykle były regularne). Ta nie przyszła… hmh czyżby to? Dla pewności zrobiłam test ciążowy. Niestety, był negatywny. To był taki trochę gwóźdź do porzucenia „projektu” – dzidziuś. Wtedy stwierdziłam, że nie ma co planować sobie życia na papierze. Życie trzeba przeżywać tu i teraz. Nie ma czegoś takiego jak przepis na życie. Odhaczenie edukacji, kariery, życia rodzinnego. To wszystko bujda! To pójście na łatwiznę. Odgrywanie roli w scenariuszu, który ktoś nam napisał. Bez sensu. Wszystko było wtedy bez sensu. Mój poukładany świat stracił sens. A dokładniej to sens straciło układanie sobie świata pod jakieś cudze wytyczne. Gdyby to były moje wytyczne, to co innego. Lecz nie były… bez sensu.
Tak czy siak @ jak nie nadchodziła tak nie nadeszła. Zwalałam jej brak na różne czynniki: stres związany z podróżą, zmiana klimatu, zmiana trybu życia, konstelacja gwiazd, chwilowa zmiana adresu – więc ciocia nie wiedziała gdzie przyjechać swoim czerwonym maluchem, stres związany z podróżą powrotną, stres związany z włamaniem do naszego mieszkania podczas naszych wakacji, stres związany z szybkim powrotem do pracy na bardzo ważne wydarzenie, stres, stres, stres…
I tak dni mijały, aż tu nagle nastał poniedziałek. To ten dzień tygodnia, w którym Domownik wstaje wcześniej, a ja trochę leniuchuję, bo mam na później do pracy. I kiedy już myślałam, że nic mnie nie zdziwi, to zdziwił mnie mój mąż. Przybył do mnie o poranku, ba wparował do sypialni z impetem i z całą dozą swojego ukrytego romantyzmu obudził mnie słowami:
- Sikałaś już?!
– Yyyyy w sumie to nie, właśnie się obudziłam
– Świetnie, masz tu test ciążowy
No dobra, zrobię, lecz po co, tamten co go robiłam dwa tygodnie temu był negatywny. Miesiączki nie ma, bo ten stres i w ogóle. Ale dobra, zrobię, niech mu będzie, widać, że mu zależy, to nasikam na ten kawałek plastiku dla świętego spokoju.
I nasikałam.
Jest taki dzień, którego niby się spodziewasz (uprawiając sex bez zabezpieczeń czego można się spodziewać, raczej nie szarlotki).
Jest taki dzień, na który tak długo czekasz.
Jest taki dzień, w którym poranna toaleta trwa dziwnie długo, a wszystko dzieje się jakby w zwolnionym tempie.
Jest taki dzień, w którym powoli widzisz dwie kreski.
Jest taki dzień, w którym nie wierzysz, odkładasz to ustrojstwo na bok, ale po chwili te dwie kreski wciąż tam są.
Jest taki dzień, w którym mąż z troską w głosie pyta: „już?”.
Jest taki dzień, w którym powtarzasz w kółko „ale jaja”.
Jest taki dzień, w którym chcesz jednocześnie tańczyć, śmiać się, płakać.
Jest taki dzień, w którym chcesz wszystkim o tym wszystkim opowiedzieć.
Jest taki dzień, w którym wszystko wiesz, ale tak serio to nic nie wiesz.
Jest taki dzień, w którym niby nic się nie zmieniło, ale zmienił się cały świat.
Jest taki dzień, w którym dowiadujesz się, że zostaniesz mamą.
Mój taki dzień był 18 września 2017 roku.
A po co o tym wszystkim piszę?
Po pierwsze o tym, żeby pamiętać te chwile w przyszłości.
Po drugie, by uświadomić sobie i Wam, że do pewnych spraw nie wolno podchodzić projektowo. Wiele się słyszy historii o małżeństwach, które latami starają się o dziecko. Chodzą od lekarza do lekarza, kochają się w dni płodne tak precyzyjnie wyliczone, tracą nadzieję. A wszystkie matki w poradach na forach internetowych mówią jedno: odpuść, wyluzuj, nie traktuj dziecka jak projekt, zwolnij tempo, zacznij żyć, a życie samo (no, z delikatną pomocą) przyjdzie.
Po trzecie, by zdać sobie sprawę, że wokół nas jest wiele innych osób, które mają swoje uczucia. Często zmagają się z ogromem problemów. Dla jednych największym życiowym problemem jest brak pieniędzy. Dla innych brak dziecka. Nie wolno nam oceniać, który problem jest ważniejszy. Otwórzmy oczy na drugiego człowieka, wejdźmy w jego skórę, pozwólmy mu czuć to co chce i jak chce. Nie wyśmiewajmy problemów innych, a pomóżmy im w radzeniu sobie z nimi.
Po czwarte, by pewne kwestie przestały być tematami tabu. Ludzie boją się mówić co myślą, boją się pokazywać co czują. Boją się krytyki, złego zrozumienia, często zamykają się i zostają ze swoimi problemami sami. Cóż, z drugiej strony lubimy plotkować i kreować opowieści, by nas słuchano i podziwiano. Czasami żartem potrafimy komuś nieźle nadepnąć na odcisk. Czasami nietrafioną uwagą potrafimy rozerwać czyjeś serce na strzępy. Lecz czasami też wszystko bierzemy zbyt dosłownie do siebie i sami siebie krzywdzimy.
I po piąte… chociaż, w obecnej chwili nie umiem opisać dlaczego jeszcze się dzielę z Wami tą opowieścią. Może zwyczajnie dlatego, że mój Maluch jest już dziś ze mną i jestem z tego powodu bardzo szczęśliwa? O tak! Więc po piąte – kochajmy innych i dajmy się kochać.
I na koniec: wpis ten dedykuję mojemu mężowi. Mężczyźnie skrytemu i pozornie nieokazującemu uczuć. Człowiekowi, który wierzy, że miłość okazuje się czynem, nie słowem. Domowniku mój kochany – Ty jak zwykle dałeś mi w tamtych chwilach siłę i oparcie, spokój ogromy i najszczerszy na świecie uśmiech. Wtedy, gdy ja panikara, traciłam głowę i zastanawiałam się jak teraz będzie wyglądało moje życie. Ty chwyciłeś mnie za ramiona i powiedziałeś: „Że zwyczajnie – będziemy rodzicami, nie ma co panikować”.
Elżbieta