Drodzy Czytelnicy, wpis ten zawiera śladowe ilości terminów medycznych oraz sporą dawkę moich subiektywnych spostrzeżeń z kilku dni mojego życia. Jest on nacechowany moją historią, w której znajdzie się miejsce na moją intymność. Jeśli nie interesuje Was ta tematyka, bardzo proszę, nie czytajcie tego wpisu.
UWAGA! Jeśli jesteś kobietą przed porodem, szukającą w internecie informacji o przebiegu porodu, kategorycznie ZABRANIAM Ci na dalszą lekturę tego tekstu! Zabraniam Ci na lekturę mojego wpisu jak wszystkich innych tekstów opisujących porody. Robię to dla Twojego dobra, ponieważ każdy poród jest inny i próżno szukać Ci gotowego scenariusza na Twoje rozwiązanie. Uwierz mi, będzie lepiej jak w TEN DZIEŃ zaufasz swojemu instynktowi oraz będziesz słuchać personel medyczny, który wie co robi 🙂
Jeśli dalej jesteście zainteresowani – zapraszam, oto historia mojego porodu.
Są dwie metody wyznaczania orientacyjnego terminu porodu:
data pierwszego dnia ostatniej miesiączki + 40 tygodni = data porodu
badanie USG na początku ciąży, określenie „wieku” płodu + dodanie brakujących tygodni (żeby wyszło 40 łącznie) = data porodu
Całą ciążę braliśmy z moim Lekarzem za bardziej prawidłowy termin porodu z USG, czyli na połowę maja. Tydzień przed terminem wstawiłam się na kontrolę do szpitala. Tam okazało się, że ważniejszy jest dla nich termin z ostatniej miesiączki, czyli … jestem już po terminie! Kategorycznie, jeśli nie urodzę do przyszłego tygodnia muszę się zgłosić do szpitala na test oksytocyny (a to się wiąże z przyjęciem do szpitala i zostawieniem mnie na oddziale praktycznie, aż nie wyjdę z dzidziusiem). Bardzo się tego bałam, bo mój Lekarz zawsze powtarzał, żebym nie przyjeżdżała do szpitala za wcześnie (o ile oczywiście nic mnie nie niepokoi oraz nie mam wyraźnych sygnałów porodu). Jego zdaniem lepiej posiedzieć w domu tych kilka dni, niż przeleżeć je w stresie w szpitalnym łóżku. Orientacyjna waga dziecka po badaniu USG to ponad 3000 g.
Czwartek
Po południowej drzemce postanowiłam skorzystać z toalety. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie zabarwienie, tego co ze mnie wypłynęło. Kolor zielony może wskazywać na zakażenie wewnątrz mnie, a to jest bardzo niebezpieczne dla dziecka. Decyzja – wizyta w szpitalu, ale bez paniki (bardzo starałam się nie dopuścić do siebie paniki, więc najpierw prysznic, potem moja Rodzicielka zaplotła mi warkocza, zjadłam kanapeczkę i pojechałam). Na badaniu wyszło, że wszystko jest prawidłowo. To „coś” co ze mnie wypłynęło to mógł być oddzielający się czop śluzowy , co zwiastuje, że poród jest blisko, ale nie dziś… Orientacyjna waga dziecka po badaniu USG to 3600 g.
Piątek
Rozpoczął się jakoś tak inaczej. Wzięłam super kąpiel, wyregulowałam brwi, miałam ochotę zadbać o siebie. Po południowej drzemce, napiliśmy się pysznej kawy. Moja Rodzicielka robiła ostatnie przymiarki materacyka, który uszyła do łóżeczka dziecka. Zawołała mnie na konsultację, wstałam i poczułam ciepłą i mokrą bieliznę. Zupełnie jakbym się posikała, ale przecież wiem, że nie sikałam! Ok… bez paniki, to mogą być wody płodowe, ale muszę być bardziej pewna. Bielizna i spodnie zmienione, podpaska założona, i znowu płynę… I tak z 3 razy. Byłam już pewna, że trzeba odwiedzić szpital, że to już chyba TEN czas. Zrobiłam sobie kąpiel, zjadłam serek biały i w atmosferze starającej się utrzymać spokój porozmawiałam jeszcze z moją Babcią. Pozostało mi jeszcze poinformować Domownika. Domownik poinformowany, musi się wyzbierać z pracy i przyjechać.
Po godzinie 19
Najpierw SOR – przyjęcie do szpitala, biała „bransoleta” i przemarsz do punktu przyjęć na oddziale położniczym, była ze mną moja Mama. Tam spokój, cisza, dwie panie położne. Przebrałam się w piżamkę i położyłam się na porodowym łóżku, w celu wykonania zapisu KTG. Położna przyjmująca mnie na oddział zadawała standardowe pytania: dane osobowe moje i męża, jaki stan zdrowia, dentysta, tatuaże, kolczyki… stworzyłyśmy też plan porodu. Na pytanie co mnie sprowadza na oddział opisałam wszystko, tak jak Wam wyżej. I wtedy jedyny raz się zdenerwowałam w szpitalu: Położna bowiem sprawdzała wilgotność podpaski, twierdząc, że ta jest sucha. Że wody płodowe to leją się jak z hydrantu! Dużo i z wielkim ciśnieniem. Że ona biedna nie wie co ma wpisać jako powód przyjęcia. Że to wszystko musi obejrzeć lekarz i sam stwierdzić. Przy okazji założono mi wenflon, a że nie lubię takich rzeczy, to się rozpłakałam.
Przybył więc Lekarz i dokonał badania ginekologicznego (swoją drogą było to bardzo, bardzo nieprzyjemne) i wtedy wody faktycznie chlusnęły! Oj i to faktycznie jak z hydrantu! Byłam zdenerwowana, rozpłakałam się znowu, nie wiedziałam co teraz, a oni zadawali pytania o skurcze. Ja im mówię, że nie mam skurczy, że nic mnie nie boli w macicy. Oni, że to niemożliwe! Że powinnam mieć już dawno skurcze. I wtedy się uspokoiłam i zapytałam pana Doktora, jak te skurcze powinnam czuć. Bowiem ja czułam ból w lędźwiowym odcinku kręgosłupa, był on nieznośny. Powiedziałam też, że od tygodnia regularnie twardniał mi brzuch, ale to nie bolało. O proszę, jaka byłam zdziwiona, gdy Lekarz potwierdził, że to właśnie są te skurcze, które powinnam czuć. Orientacyjna waga dziecka po badaniu USG to 3700 g.
Po godzinie 21
Ponieważ z dzieckiem było wszystko dobrze, oddelegowałam się do sali, by w spokoju „przespać” noc, jutro miał mnie czekać intensywny porodowy dzień. Oddelegowałam też Mamę do domu, żeby tak nie stała zdenerwowana całą noc i nie czekała na akcję. Tak jak przypuszczałam. Mimo bardzo miłej obsługi, serdecznego personelu, mimo sali, na której byłam sama, mimo iż wszystko niby było pod kontrolą, nie mogłam spać. Ból pleców – skurcze, stawały się coraz silniejsze, występowały coraz częściej i trwały coraz dłużej. Jak w zegarku co 20 minut miałam potrzebę iść siusiać. Jak nie siusiałam to rozmawiałam z Domownikiem przez telefon. A jak nie rozmawiałam, to oddychałam walcząc z tym cholernym bólem – skurczem.
Sobota, 5 rano
Obudziła mnie oddziałowa, by sprawdzić czy wszystko jest dobrze ze mną. Powiedziała, że to już czas, bym wzięła prysznic, kategorycznie nic nie jadła i zaprosiła mnie na porodówkę na dalsze badania. Tam KTG, wywiad o skurcze i badanie ginekologiczne (równie nieprzyjemne jak to wczorajsze). Zarządzono lewatywę, bo to jest kolejny etap w procesie urodzenia dziecka.
7 rano
Zmienił się personel. Bardzo się ucieszyłam, gdy zobaczyłam swojego pana Doktora z czwartkowej wizyty, on był jakiś taki bardziej przemawiający do mnie. Właściwie to było dwóch panów Doktorów – obydwóch bardzo sympatycznych i spokojnych. Rozmawiali ze mną, jakoś tam wspierali. Dostałam piłkę i tak siedziałam i czekałam na Mamę i Męża.
8 rano
Przyjechali! Byłam zadowolona, ale zmęczona, przerażona, obolała i w ogóle beznadzieja… Normalnie w takiej sytuacji chciałabym uciec, ale w sytuacji porodu wiedziałam, że uciekając ze szpitala raczej umrę gdzieś po drodze, więc wolałam nie ryzykować.
Po godzinie 8
Znowu badanie ginekologiczne (znowu nieprzyjemne). Dowiedzieliśmy się jednak bardzo ważnej rzeczy: dziecko jest strasznie wysoko, więc jego droga do wyjścia może się znacznie wydłużyć. Panowie Doktorzy wzięli mnie więc na rozmowę. Poinformowali, że oczywiście mogę próbować rodzić naturalnie, że to moja decyzja. Jednak oni mieli naradę z Kierownikiem Oddziału (to ten Pan Doktor z wczoraj) i obawiają się, że w związku z moimi gabarytami (wąskie biodra) oraz dużymi gabarytami dziecka, mogę rodzić hmh.. godzinę, dwie, siedem, piętnaście, a i tak może się to skończyć cesarskim cięciem. Decyzja jest moja, ale ryzyko braku powodzenia, bólu, męczenia oraz ryzyko dla dziecka – czy to jest warte? Poprosiłam o 5 minut na konsultację z Mężem.
Około 8:30
Dziękuję Ci Mężu, za tą dawkę spokoju i zdrowego rozsądku, którym obdarzyłeś mnie podczas tej krótkiej rozmowy. Od początku ciąży mój Lekarz zawsze powtarzał, że warto spróbować rodzić naturalnie, ale nie ma sensu się przy tym upierać. I taką decyzję podjęłam.
Godzina 8:40
Podjęcie decyzji o cesarskim cięciu. I od tej pory wszystko działo się bardzo szybko. Po zapoznaniu się z dokumentami podpisałam je. Dostałam przezroczystą koszulę oraz czepek na mój długi warkocz (swoją drogą warkocz wciąż wypadał z tego czepka, to po co mi on?). Założono mi cewnik (oj to też było bardzo nieprzyjemne) i poprowadzono na salę operacyjną. Ten cholerny cewnik bardzo mnie krępował! Na sali było mnóstwo „zielonych ludzików”, który byli mi bardzo serdeczni, mimo iż widziałam tylko ich oczy. Rozmawiali ze mną, żartowali. Zostałam znieczulona w kręgosłup (to o dziwo nie bolało, czułam wkucie, ale nie bolało). Następnie poczułam przypływ ciepła w brzuchu i nogach, co oznaczało działanie środków przeciwbólowych. Szybko musiałam się położyć.
Spośród wielu zamaskowanych twarzy rozpoznałam twarze dwóch Panów Doktorów. Założono sympatyczny parawanik oddzielający moją twarz od miejsca operacji. I przestałam czuć. Znaczy czułam jeszcze jak mi czymś mokrym i zimnym smarują brzuch. Później wnioskowałam co się dzieje po szeptanych komunikatach Lekarza (powłoka – przecięta, coś tam, coś tam…). Pozostały personel wciąż ze mną rozmawiał. Natomiast pragnę nadmienić, że cała ta sytuacja działała na mnie bardzo ogłupiająco. Wiem, że z nimi rozmawiałam, ale nie mam pojęcia o czym dokładnie. Były tematy o imieniu, o tkactwie, nawet coś im mówiłam o wełnie! Odlatywałam i przylatywałam. Zaczęło mi się robić niedobrze. Próbowałam wymiotować. Po chwili się śmiałam. Patrzyłam w lewo, tam był zegar…
9:15
„Jesteśmy blisko, zaraz zobaczy Pani dziecko!”
Hmh… dziecko, pomyślałam pół przytomnie.
„A co jeśli się rozpłaczę?” – zapytałam.
„Może Pani płakać, to normalne” – odpowiedzieli.
9:20
Widok, którego się nie zapomina. To widok świeżo urodzonego dziecka. Twojego Dziecka. W tej chwili nic nie było ważne. Tylko to małe, pomarszczone, mokre i umazane Niemowlę. Choć to było 5‑cio sekundowe spotkanie, to nie zapomnę tego spotkania do końca życia. Choć widziałam Go tak krótko, to zobaczyłam i zapamiętałam do końca życia każdy szczegół Jego wyglądu. Szczególnie utkwiły mi w pamięci te wielkie ciemne oczy, które spojrzały na mnie i wtedy już wiedziałam, co to znaczy miłość od pierwszego wejrzenia. Pierwszy pocałunek w policzek. Pierwszy krzyk. Pierwsze matczyne łzy szczęścia.
Później Maluch został zabrany, a ja dalej odpływałam przez środki przeciwbólowe, emocje i wszystko. Słyszałam Jego krzyk. „Zielone ludziki” komentowały, że jest bardzo donośny, że pewnie Mu dużo śpiewałam. Oj śpiewałam 😉 Dostałam drgawek, miałam problem z oddychaniem, chciałam zwymiotować. „To emocje, proszę spróbować się uspokoić” – słyszałam. W trakcie całej operacji usłyszałam też szept jednego z Lekarzy: „ładne jajniki” – to był najdziwniejszy komplement, który usłyszałam 😉
Czas mijał, a drgawki nie mijały. Przenieśli mnie na drugie łóżko. Pamiętam, że podziękowałam wszystkim za to wszystko co się tutaj odbyło przed chwilą. I ruszyliśmy… ja jak w typowym filmie o umierających ludziach w szpitalu pamiętam tylko te lampy błyskające z sufitu. Nagle zobaczyłam Męża i Mamę. Byli wzruszeni. Zapytałam: „Gdzie jestem?”, Mama powiedziała: „W szpitalu”. Kurczę, przecież wiem, że jestem w szpitalu, ale gdzie, w sensie, na sali, na korytarzu, w kostnicy? To wszystko było takie dziwne…
Jednak w tym całym dziwactwie nic się nie liczyło.
Liczyło się tylko to, że zostałam mamą. Najprawdziwszą mamą, najprawdziwszego Chłopca. Chłopca o imieniu Antoni.