O tym, że każda ciąża i każdy poród jest inny powie Wam każdy i powiem Wam to również ja. Oczywiście są pewne części wspólne, ale sposób w jaki je doświadczamy jest sprawą tak bardzo indywidualną, że nie ma sensu niczego porównywać. Z tego miejsca więc apeluję, jeśli jesteś przed porodem i szukasz informacji o tym jak poród wygląda, to nie czytaj dalej mojego wpisu. Nie czytaj niczego co może zasugerować Ci jak to będzie u Ciebie. U Ciebie bowiem ten czas może wyglądać zupełnie inaczej niż u mnie.
O tym jak wszystko dzieje się na opak i nie ma sensu się na nic nastawiać przekonałam się i ja. Historię mojego pierwszego porodu znacie (a jeśli nie znacie to możecie o niej przeczytać TUTAJ).
Moje pierwsze dziecko urodziłam poprzez cesarskie cięcie, więc praktycznie od początku byłam przekonana, że i drugi poród odbędzie się tą drogą. Może to i lepiej, zważywszy na to, że boję się wszystkiego co nowe, a procedura cc jest mi znana. Może to i lepiej, zważywszy na to, że mniej więcej w połowie ciąży zaskoczył nas stan epidemii. Zastosowano nowe obostrzenia i wytyczne według których, rodzić miałam zupełnie sama (w sensie bez wsparcia bliskich, tylko w obecności personelu medycznego).
O tym jak przebiegała ciąża w czasach pandemii koronawirusa, z jakimi problemami mierzyłyśmy się, jakie miałyśmy dylematy i jak bardzo przerażone byłyśmy każdego dnia, być może kiedyś napiszę… A teraz wrócimy do historii mojego porodu.
Kto mnie zna ten wie, że własne dzieci lubię rodzić w miejscu, w którym i ja się urodziłam. W związku z tym całą moją rodzinkę czekała chwilowa przeprowadzka pod Tatry. Było to ciężkie i opatrzone wieloma nerwami (powód epidemia), ale udało się! Dwa miesiące przed planowanym porodem byłam już zabezpieczona w rodzinnym domu.
Oczywiście swój pobyt rozpoczęłam od znalezienia nowego lekarza, który do końca poprowadzi moją ciążę. W tym momencie nie było to takie łatwe, bo wielu lekarzy pozamykało swoje gabinety na nowe pacjentki. Na szczęście przyjął mnie bardzo dobry lekarz, który również pracuje w szpitalu, w którym planowałam rodzić. Nasza współpraca była od początku udana i wiele wskazywało na to, że to on przeprowadzi operację.
Musicie wiedzieć, że od jakiegoś czasu pierwsza cesarka nie jest kwalifikacją do kolejnej. Lekarz wytłumaczył mi, że by rodzić naturalnie muszę spełnić 3 warunki: ja i dziecko musimy być zdrowe i w dobrej kondycji (spełniony), dziecko musi być mniejsze niż pierwsze (spełniony) i grubość blizny musi wynosić minimum ileś tam (niespełnione, bo moja blizna była cieńsza). I tak jak wspomniałam na początku wpisu, fakt iż nie kwalifikowałam się do porodu naturalnego przyniósł mi olbrzymią ulgę.
Od momentu kwalifikacji mnie do operacji to mój lekarz ustalał kiedy mam się zgłosić do szpitala (wyjątek stanowiły bóle, skurcze, krwawienia, omdlenia itd.). Oczywiście sugerowaliśmy się hipotetyczną datą porodu, ustaloną przez pierwszego lekarza na czas pomiędzy 14 a 21 maja. Wiedziałam natomiast, że zaproszenie na salę operacyjną dostaje się +/- tydzień przed wyliczoną datą porodu. Dla mnie możliwość pracy z kalendarzem była olbrzymim wybawieniem. W czasach utrudnionych podróży dużo łatwiej było nam w rodzinie zaplanować kiedy kto ma wziąć urlop, by opiekować się Maluchem (Maluchem, czyli moim pierworodnym). Żeby nie było tak kolorowo musicie wiedzieć, że na każdej wizycie lekarz mówił, że moja blizna jest strasznie cienka i o ile dotrzymam do następnej wizyty to cesarkę wykona mi za tydzień. Więc wyobraźcie sobie, że przez ostatni miesiąc ciąży miałam „rodzić na dniach, a najpóźniej za tydzień”. Z planowania więc wyszło tyle co nic…
Przyszedł jednak taki moment, że postanowiłam, że jak znowu powie „czekamy”, to powiem, że nie czekamy! Na szczęście doktor zaprosił mnie do szpitala po weekendzie w poniedziałek, by we wtorek mnie „ciachnąć” (o ile oczywiście nic przez ten czas nie będzie się złego działo). Zostałam poinformowana o procedurach związanych z covidem i odesłana do domu.
Czy fajnie jest znać konkretny termin porodu? I tak i nie. Tak, bo można teoretycznie wiele rzeczy planować i się przygotować. Nie, bo odliczanie do „tego wielkiego dnia” było dla mnie olbrzymim stresem. Rozmyślania. Dylematy. Strach. To nie miał być zwykły poród. To miał być poród w czasie pandemii.
Poniedziałek
Poranek jak zwykle. Śniadanko. Prysznic. Ostatnie dopakowanie. Ostatnia wspólna kawka. Ostatnie wspólne chwile z synkiem. Nie mówcie nigdy w takich chwilach: „chodź, napij się z nami ostatniej herbaty, przytul się do mnie ostatni raz”… cały poranek był, chociaż z uśmiechem na ustach, to wewnątrz ze strachem, strachem, że to ostatni raz widzę tych, których kocham.
Południe. Mąż odwozi mnie do szpitala. Mijamy ponury pomarańczowy namiot. Dzwonimy na dzwonek SORu. Przez domofon kilka pytań o stan zdrowia. Drzwi otwiera ratownik i zaprasza mnie do środka. Mąż nie może wejść, oddaje mnie obcemu człowiekowi, bez słowa, z tych nerwów nawet nie zdążyłam się z nim pożegnać.
Na SORze ankieta o stan zdrowia, pomiar temperatury i zaproszenie na oddział położniczy.
To miejsce znam, od 2 lat nic się nie zmieniło. Weszłam do pokoiku, gdzie mnie przyjęto, wypełniłam tonę papierów, zważono mnie, poproszono bym się przebrała i zaproszono na KTG (badanie sprawdzające czy z moim dzieckiem wszystko ok). Na sali porodowej cisza, spokój, kilka położnych i lekarz wykonują swoje obowiązki. Co rusz ktoś podchodzi i dopytuje czy czuję skurcze. Okazuje się bowiem, że mam piękne i regularne skurcze. Nie czułam ich, ale były widoczne na zapisie. Lekarz, który wykonał mi badanie ginekologiczne stwierdza, że poród w żaden sposób się nie odbywa, a skurcze są wynikiem ćwiczenia macicy do naturalnego porodu (moja macica nie wiedziała, że planujemy ją rozkroić w celu wydobycia dziecka). Wszystko odbyło się w bardzo przyjemnej atmosferze, bez pośpiechu. Do tego momentu byłam cały czas w maseczce, ale pozwolono mi ją ściągnąć na czas pobytu na oddziale. Dostałam też informacje, że dziś wykonane zostaną mi wszystkie badania potrzebne do jutrzejszej operacji. A tymczasem mogę udać się na salę i spokojnie oczekiwać na jutro.
I faktycznie, tego dnia pobrano mi krew do badań. Był też u mnie anestezjolog, by ustalić szczegóły jutrzejszego znieczulenia. Po południu zbadano mnie znowu, by monitorować czy przypadkiem nie zaczynam rodzić. Wszystko odbywało się w atmosferze spokoju i opanowania. Każdy to powtarzał, że ja jestem zaplanowana na konkretny termin więc na spokojnie się do wszystkiego przygotujemy. Dopytywałam kiedy mogę się spodziewać operacji, więc albo rano albo po południu – o tym miał zadecydować kierownik oddziału jutro. Dostałam też bardzo istotną informację o tym, by ostatni posiłek zjeść najpóźniej o 22, a wodę przestać pić najpóźniej o 24
Jestem w pokoju z sympatycznymi Paniami Marzeną i Elą. Gawędzimy o tym i tamtym. Za oknem zaczyna wiać… Personel kończy zmianę i rozpoczyna się nowa nocna zmiana.
Wita nas położna, którą pamiętam z poprzedniego razu. Z całym szacunkiem do jej pracy, wiedzy, zaangażowania… nie lubię jej. Już wtedy wprowadzała chaos. Rozmawia ze mną o moim samopoczuciu. Streszczam historię, którą przeczytaliście do tej pory. Stwierdza z zaniepokojeniem, że nie powinni tak długo czekać z operacją. Jej zdaniem powinni mnie pokroić dziś, a najlepiej zaraz! I wybiega z sali informując mnie, że mam nic już nie jeść.
Mija trochę czasu i położna wraca z aparatem KTG, by sprawdzić co tam u mojego dziecka słychać. Słychać wszystko dobrze, ale położną niepokoją zapisujące się skurcze. Jej zdaniem kategorycznie powinno się szykować dla mnie salę już natychmiast! Mam skurcze, rodzę! Nie chciała słuchać o tym, że na porannym KTG też miałam skurcze na zapisie, w ogóle nie chciała mnie słuchać. Swoją osobą i gadaniem o tym, że już idę na operację mocno mnie denerwowała. Wybiegła po lekarza informując mnie, że mam też nic nie pić.
Mija czas. Ja siedzę jak na szpilkach. Kuźwa! Nie chcę rodzić dziś. Baba panikara wmawia mi coś czego nie ma. Mam rodzić jutro i koniec kropka. Za oknem, choć już ciemno, wieje coraz bardziej.
Mija czas… wraca położna z lekarzem, sytuację przedstawia tak jakobym już normalnie miała co najmniej drugą fazę porodu i naciska, by brać mnie na cesarkę. Lekarz patrzy na zapis, pyta czy czuję skurcze. Mówię, że nie. Lekarz stwierdza, że to tylko ćwiczenia macicy i mam się nie martwić i iść spać, że widzimy się jutro. Wychodzi informując mnie, że jest już 23 i proszę już nic nie jeść ani nie pić…
Noc. Duje silny wiatr. Smaga budynek zewnątrz. A kobiety i dzieci smaga wewnątrz. To była bardzo trudna noc. Trudna dla oddziału położniczego. Kto zna magię górskich wiatrów ten wie, że gdy wieją dzieją się różne dziwne rzeczy. I tak tej nocy na oddziale był niezły ruch w interesie. Kobiety rodziły jedna po drugiej. Położne biegały w nerwach. Oj działo się tej nocy! A ja czekałam na poranek…
Miałam zostać obudzona przed 5, ale sama obudziłam się po 4. Zgodnie z instrukcją nic nie jadłam ani nie piłam. Wzięłam też prysznic i wymyłam się specjalnym płynem. Uczesałam włosy, zaplotłam warkocza i ubrałam się w specjalną operacyjną piżamkę. To miał być nasz dzień córeczko. Spokojny, zaplanowany, wyczekany.
Po 5 przyszła położna i podłączyła mi KTG. Badanie wyszło poprawne. Ok, teraz proszę sobie siedzieć i czekać na decyzję kierownika.
Sama nie wiem co wtedy robiłam. Pisałam chyba z koleżanką, którą poznałam przy pierwszym porodzie. Wiem, że wysyłałam do męża smsy, ale nie chciałam dzwonić, by nie obudzić syna. Pisałam też z Mamą na fb. Mama chodzi do pracy na 7:30 i wiem, że mi napisała, że wychodzi z domu i zaraz jak tylko będzie w pracy to się do mnie odezwie znowu…
Przybył człowiek, lekarz chyba. Pani Elu zapraszam na salę porodową. Byłam zdziwiona, zszokowana i podekscytowana. Idę rodzić moją córeczkę! Jak to dobrze, że wszystko jest takie zaplanowane, bo nie trzeba się martwić… procedurę cesarki przecież znam.
Na sali porodowej położono mnie na łóżku, podłączona KTG i jedna pani miała przygotować mnie do operacji. Nie byłoby nic niezwykłego w tym wszystkim, gdyby nie podejście tej właśnie osoby, która zburzyła cały mój spokój ducha.
O bosz… która to godzina, zaraz szybko, zaraz zabieg, muszę podłączyć kroplówkę.
Halina do której to teraz ręki się wkuwamy, lewa czy prawa?
Lewa… dobrzy szybko.… kuźwa gdzie ta igła. O bosz… ale późno!
Yyyyy, spokojnie proszę panią, beze mnie nie zaczną, a ja nie zamierzam uciekać – próbowałam rozładować napięcie.
Leki, leki miałam podać, gdzie jest karta zleceń?!
A teraz szybko szybko cewniczek… O bosz jak późno… O bosz! Czemu dziewczyna nieogolona?! O bosz… gdzie ta maszynka? Halina gdzie maszynki odłożyłaś?! Jak ja nie lubię gdy mam szykować pacjentki, a maszynek nawet nie ma na sali. O bosz… o bosz…
I w tych nerwach zainstalowano mi cewnik. To była pierwsza fizyczna okropność, która mi się przytrafiła. Dobrze, że przyszli anestezjolodzy, którzy swoim stoickim spokojem i rozmową o pogodzie na nowo próbowali kierować mnie na tor spokoju. Nie wiem co jeszcze robiła ze mną zdenerwowana pielęgniarka. Wiem natomiast, że pani anestezjolog miała piękne kolczyki, fajnie zrobione rzęsy i że wtedy padał śnieg!
Transport z sali porodowej na salę operacyjną odbył się na łóżku (za pierwszym razem szłam na nogach) i wtedy puściły mi pierwszy raz nerwy. Widok migających na suficie lamp oglądany z perspektywy leżącej kobiety, która jest zdenerwowana i ma maseczkę utrudniającą oddychanie (na salę operacyjną musiałam mieć ubraną maseczkę) jest dobijający. Płakałam wtedy. Musiałam się jednak ogarnąć.
Na stole operacyjnym poproszono mnie bym usiadła, dokładnie palcem wskazano miejsce, gdzie będzie wkłucie środka przeciwbólowego. Nic nie czułam oprócz jakby uszczypnięcia gdzieś w głębi pośladka. Następnie ciepło. Ciepło od kręgosłupa do nóg, do brzucha. Położyłam się. Stół operacyjny został ustawiony tak, że miałam wrażenie, że moja głowa jest niżej niż nogi. Zrobiło mi się niedobrze, chciałam wymiotować i spać jednocześnie. A sekundę później czułam się rewelacyjnie. A dwie sekundy później nie miałam pojęcia co się ze mną dzieje od piersi w dół. Miałam wrażenie, że ktoś unosi moje nogi, a może kołysze mną całą na boki? Nie widziałam co się dzieje, bo nie podnosiłam głowy. Strzępki obrazów odbijały się w lampie nade mną.
Do sali wchodzi on, ubrany cały na… chyba zielono? Nie wiem, nie pamiętam. Wiem, że było ich dwóch. Po mojej lewej stał mój lekarz prowadzący ciążę, a po prawej młody lekarz, który przyprowadził mnie na salę operacyjną.
Operacja rozpoczyna się. Dokładnie patrzyłam na zegarek, który był w zasięgu mojego wzroku. Przeciwbólowy zaczyna działać o 8:20. Dwadzieścia minut później słyszę, że dziecko jest już na świecie.
Najpierw nie słychać dziecka. Dopiero sekundę później jest, pierwszy krzyk. Łzy same ciekną po policzkach. Nie wiem dlaczego nie pokazują mi Jej. Widzę jak przemyka po mojej prawej stronie na rękach personelu. Dlaczego mi Jej nie pokazali? Widziałam tylko jak śmigła, słyszałam i wciąż słyszę Jej głos.
Dopytuję, czy wszystko jest w porządku? Dlaczego mi Jej nie pokazali?
Dostaję zapewnienia, że wszystko jest w jak najlepszym porządku…
Emocje odpływają. Nie wiem czy zasypiam, czy tracę przytomność, nie wiem kiedy ją odzyskuję, nie wiem czy mówię czy słyszę, bardzo to wszystko głupi stan. Słyszę Ją i ten dźwięk napawa mnie spokojem. Gdzieś w międzyczasie otwieram oczy i dostrzegam, że w tej lampie to wszystko widać bardzo, ale to bardzo wyraźnie. O tym co widziałam zostawię już dla siebie 😉
Nasze pierwsze spotkanie przy lewym policzku. Pokazują moją Córeczkę. Jest już zawinięta. Nie krzyczy. Widzę urywek Jej buźki. Nie pamiętam czy był buziak czy nie… Wiem, że to było nasze pierwsze 5 sekundowe spotkanie. Mówili ile waży i mierzy, ale kto by to pamiętał w takim momencie.
Od momentu urodzenia do momentu zakończenia operacji mija jakieś 40 minut. W tym czasie sama nie wiem co robiłam. Wiem, że rozmawiałam z anestezjologami o przysłowiowych pierdołach. Dostałam też wytyczne o tym kiedy mogę próbować wstawać, jeść i pić.
Operacja kończy się. Pijana od emocji dziękuję wszystkim za pomoc w urodzeniu dziecka.
Przykrość.
Od 8:40 do +/- 12 nikt Jej nie przytulił. Nie dotkną. Nie wspierał w pierwszych chwilach życia. Nie mam pojęcia co się wtedy działo. Nikt nie wie i pewnie się nie dowiemy. Epidemia zabrała nam najcenniejsze momenty pierwszych chwil bycia razem. Oczywiście, że ja po operacji nie mogłabym się Nią zająć. Ale teraz nikt ważny dla Niej nie mógł.
Nawet nie chcę wiedzieć co czuli moi najbliżsi wiedząc, że być może już jesteśmy po, a być może nie. Czy z nami wszystko dobrze.
Czy jesteśmy bezpieczne.
Poród w czasie pandemii. Cieszę się, że mam to już za sobą.
Cieszę się, że jesteś już z nami moja Mała córeczko!
I tak właśnie drugi raz zostałam mamą. Mamą wyjątkowej osoby. Dziewczynki, która urodziła się w ten sam dzień co starszy brat. Dziewczynki, która sama sobie wybrała imię. Dziewczynki o imieniu Jadwiga.
Kocham Cię, Twoja mama Elżbieta