Dawno nie czekałam na urlop tak bardzo, jak czekałam w tym roku. Do tej pory wakacje zawsze były czymś co przychodziło w czerwcu i trwało do września czasem nawet października. Rok 2017 był dla mnie nowością w sprawach urlopowych. Ze względu na moje stałe zaangażowanie czasowe na tzw. etacie, swój urlop musiałam zaplanować już w styczniu. Choć wiem, że w normalnej pracy tak to się właśnie odbywa, gdy był styczeń, myślenie o wczasach wydawało mi się totalną abstrakcją!
Po wielu dniach namysłu podjęliśmy z Domownikiem decyzję o wrześniowej wycieczce, która to będzie dla nas wycieczką daleko poślubną. Niestety rok temu miesiąc miodowy nie był możliwy, także w tym roku postanowiliśmy to nadrobić.
Wakacje przyszły, koledzy i koleżanki szli na urlop, wracali z urlopu, a ja tkwiłam na stanowisku czekając na wrzesień.
Doczekałam się, dotrwałam, wytrzymałam. Walizki spakowane, „dzieci” oddelegowane do „babć”, kwiatki podlane i w drogę – na podbój Czarnogóry!
Monte Negro, czyli miejsce, gdzie nas jeszcze nie było…
Czarnogóra to bałkański kraj, który patrząc na mapę leży na południe od Chorwacji. I z góry przepraszam za porównania, ale jest to jakiś taki naturalny dla mnie punkt odniesienia (swoją drogą zapraszam na wspomnienia z naszych wakacji w tym kraju - KLIKNIJ TUTAJ). Choć Czarnogóra nie jest w Unii Europejskiej to walutą jest tu Euro. Choć na pierwszy rzut oka jest tu dość podobnie jak na chorwackim wybrzeżu to można zauważyć wiele różnic. Czarnogóra jest dość młodym państwem, w związku z czym cały czas musi uporać się z negatywnymi skutkami wojen, podziałów i konfliktów. Obok bogatych i nowoczesnych hoteli można zobaczyć całe mnóstwo ładnych pod względem architektonicznym, aczkolwiek opuszczonych budynków po dawnych pensjonatach. Z jednej strony buduje się bardzo ładną promenadę wzdłuż wybrzeża, a z drugiej na ulicach leży pełno śmieci i ludzkich ekskrementów. Z jednej strony z mieszkańcami można normalnie porozmawiać po polsku (języki są tak podobne, że ja rozumiałam ich, a oni mnie), ale z drugiej strony jeśli coś kupujesz i sprzedawca ci nakłada towar to nagle nie rozumie, że chciałeś tylko 3 plasterki, a nie 152. Z jednej strony mamy plaże bardzo nasłonecznione, a wodę przejrzystą, ale z drugiej tzw. dzikie plaże opływają w śmieci, o których aż wstyd pisać na tym blogu. Będąc tych kilka dni w Czarnogórze najbardziej zastanawiałam się nad tym, kto czyni taki bałagan w tym kraju? Czy to niewychowani turyści śmiecą, czy jednak miejscowi? Nie chcę generalizować, ale niestety widziałam kilka sytuacji, w których to Czarnogórzec wywalił papierek w krzaki. Choć plażowicze, często bez skrępowania wysikiwali swoje dzieci na środku betonowej plaży – sama raz uciekałam z całym plażowym ekwipunkiem przed zmierzającą powoli w moją stronę stróżką dziecięcego moczu…
Czarnogóra to kraj myślących mężczyzn i zabieganych kobiet.
O tym słyszałam już dawno, że panowie siedzą i myślą całymi dniami, a panie latają i ogarniają dosłownie wszystko! Tak samo było w naszym pensjonacie. Pani Słodka (takie miała bardzo słodkie imię) wraz z teściową od 5 siedziały w kuchni i gotowały na cały dzień. O 8 podawała gościom śniadanie. W ciągu dnia widziałam ją tysiąc razy biegającą wokół domu, to z miotłą, to ze szmatą, to z praniem, to z psem się pobawiła, to syna utuliła, to po bułki do piekarni pojechała, to nowych gości przyjęła… Pan mąż – Aleksander siedział natomiast i wszystko obserwował, jedyne co robił to przed posiłkiem zamiatał kawałek chodnika z liści, by gości te liście nie raziły w oczy. Pamiętam którąś z ostatnich nocy, jak przebudził mnie dziwny hałas lejącej się wody w łazience u sąsiadów. Po kilki chwilach głośnego szumu postanowiłam zobaczyć co się stało. Niestety jedna z rurek wody chyba pękła i na całą łazienkę lała się potężna struga wody – fontanna normalnie! Wody było tak dużo, że wylewała się z łazienki, niczym górski potok płynęła przez korytarz i wpadała do sąsiedniego pokoju, którędy wylewała się przez balkon. Niczym spłoszona gazela pobiegłam po właścicieli. Pani Słodka od razu chwyciła za ręczniki, szmaty, mopy, wszyscy pomagaliśmy odsuwać dywany i ratować panele. Po chwili przyszedł całkowicie zaspany Pan Aleksander, który swoją silną dłonią zakręcił kurek i woda przestała się lać. Po czym spojrzał na całą zgraję przemoczonych, zaskoczonych i wyrwanych ze snu pensjonariuszy i z powagą zapytał: „Do you speak english?”. My na to, że: „Yes!”. A on nam odpowiedział: „This is… (chwilka namysłu)… katastrofa” – i poszedł.
Monte Negro – niby autonomia, ale wciąż jedność.
Sytuacja ma się następująco: zapytasz Czarnogórca w jakim języku mówią, odpowie ci, że po czarnogórsku. Zapytasz Serba w jakim języku mówią, powie ci, że po serbsku. Mimo, że jest to właściwie jeden i ten sam język. Mówiąc Czarnogórcowi, że mówi po serbsku czy Serbowi, że po czarnogórsku można urazić swojego rozmówcę. W sprawie języka mają potrzebę pozostać odrębni. W sprawach produktów spożywczych czy też browarniczych nie widzą problemu, że ten sok jest made in Serbia. Mówię, że chcę wasze piwo, piwo z Monte Negro. Dają mi piwo serbskie, bo przecież to to samo, to jest nasze wspólne.
Czarnogóra to wciąż nieodkryta perełka, która jest europejskim przedsionkiem dla egzotycznych krajów arabskich.
Miałam tą przyjemność wybrać się w kilka wycieczek do tzw. must see w Monte Negro. Kotor, Petras, Igalo, Hercegnovi to kilka miejsc, które udało mi się szybko zobaczyć. Daleko mi do podróżnika odkrywcy, jednak moje potrzeby poznawcze na obecną chwilę zostały zaspokojone.
Czy chciałabym jeszcze raz pojechać do Czarnogóry? Zapewne tak, ale do innej miejscowości.
Pozdrawiam
Elżbieta